Witek zawsze był kilka kroków przed innymi. To było trudne do uchwycenia, ale nie dawało się nie zauważyć. Gdy byliśmy bardzo młodzi nie umieliśmy tego tak nazwać, ale czuliśmy instynktownie, że coś Go wyróżnia. Na pierwszym roku studiów niektórzy myśleli, że tak jest, bo tylko on miał wtedy samochód, a my wszyscy tłukliśmy się pociągami. Ale gdyby Witek chodził wyłącznie na piechotę – tak jak go widywaliśmy w akademiku czy na uczelni – przecież byłoby tak samo. Gdy już było wiadomo, że jest najlepszym studentem prof. Gembalskiego, jakiego ten miał od lat, zaczynało nam coś świtać, a kiedy pozostał na uczelni po studiach, jako asystent – można było być pewnym.
Rozumieli to lepiej ci, którzy zrobili dwie rzeczy – porozmawiali z Witkiem nieco dłużej, a także posłuchali jego gry. Mnie osobiście wystarczyło wielkie Preludium i fuga Es-dur Bacha w jego wykonaniu. A potem kilka rozmów, bez pośpiechu. I wszystko było jasne.


Witek był urodzonym profesjonalistą. I to nie tylko przez to, że prawie się nie mylił, a dzieła spod jego palców brzmiały klarownie i precyzyjnie. Sposób, w jaki o tych dziełach mówił i to, co o nich mówił nie pozostawiało wątpliwości – miał wszystko poukładane aż do ostatniej nuty. Nie tylko zresztą o nuty chodziło. Sama muzyka i jej narzędzie – technika, były u niego czymś w rodzaju władcy, który rezyduje w wielkim gmachu wiedzy, a przez to jego siła jest stokroć większa. Witek bardzo szybko zbudował ten gmach, a potem sukcesywnie go powiększał i wzmacniał. Gdy zrobił doktorat, mając trzydzieści kilka lat – mimo wysypu gratulacji nikt nie był zaskoczony. No, może tylko ci, którzy go mniej znali. Jego recenzent późniejszej habilitacji, śp. prof. Puchnowski z Warszawy, po kolokwium wstał i bił brawo. Dyrektor Maliszewski jako anegdotę przytaczał rozmowę kwalifikacyjną Witka na stopień nauczyciela dyplomowanego. Zagadnięty przez komisję rozwinął temat rekonstrukcji zabytkowych organów. Gdyby nie czas i konieczność przesłuchiwania następnych kandydatów – posiedzenie trwałoby pewnie do wieczora i składało się jedynie z wykładu, który w niezmąconej żadnym pytaniem ciszy Witek wygłaszał do zebranych jakby czytał z kartki, a – sądząc po rozmiarach – raczej z książki.
O autorytecie, jaki miał wśród swoich licealnych wychowanków najlepiej mogliby opowiedzieć oni sami. I choć pewnie żaden nie znajduje dziś słów – mówić za nich mogą ich sukcesy, których dowodami można by zapełnić kilka gablot.
Pasował do tego wszystkiego jego styl – zdystansowany, czasem prześmiewczy, choć nie złośliwy. Pasowały pedantycznie czyste ubrania, zawsze dobre buty i eleganckie zegarki. Pasował jego lekki introwertyzm i spokój. Nigdy się nie zapalał, nie podnosił głosu, ani wśród znajomych, ani w stosunku do uczniów. Wystarczała Mu perspektywa intelektualisty, która zawsze sprawiała, że to ci, którzy zabierali głos musieli się zastanawiać najbardziej. Pewnie dlatego nigdy się nie narzucał z oceną, ale gdy już ją wyrażał – mimo opanowania, jego wciąż spokojny acz niespodziewanie wtedy szybki tok wypowiedzi i misterna argumentacja były druzgocąco sugestywne. Witek to wiedział. I miał czas. Podobnie zresztą w życiu. Było to dobrze widać, gdy szedł przez korytarz tym swoim niespiesznym, trochę nonszalanckim krokiem.
A przecież zawsze zdążał gdzie było trzeba, także na konferencje, na które obowiązkowo przychodził nawet wówczas, gdy miał tylko jednego, czy dwóch uczniów w Liceum. Gdy przed pracą spotykaliśmy Go na obiedzie w stołówce w większym gronie mówił niewiele. Bardziej obserwował. Ale wśród bliższych znajomych potrafił sypać dowcipami. Czasem opowiadał o swoich koncertach, których miał takie mnóstwo na całym świecie, że wystarczyłoby to do obdzielenia kilku osób. To wtedy właśnie stawało się jasne, że te kilka kroków przewagi z początku urosło do kilometrów.
Wyprzedził większość z nas, ale nigdy się nie chwalił i nigdy nie chełpił. Na te opowieści tak naprawdę, to trzeba go było namawiać. Gdyby nie to – może nie wiedzielibyśmy o jego niektórych tournée, o sukcesach uczniów i studentów, o tym, że wymyślił i zorganizował kilka festiwali organowych na Górnym Śląsku i Opolszczyźnie oraz ten dla niego najważniejszy, którego był kierownikiem – w Namysłowie.
Jeszcze w grudniu 2019 r nagrywał płytę, jedną z wielu. Jak się okazało – ostatnią.
To, że go już nie zobaczymy, nie mieści się w głowie.

Podobnie jak to, że – przez straszny czas, który nastał – nie możemy Go nawet pożegnać, tak jak na to zasługuje… Gdzie organy grające najpiękniejsze utwory? Gdzie chór i orkiestra z „Lacrimosą”? Gdzie tłumy przyjaciół i morze kwiatów?
Dlaczego tak, Panie Boże? Dlaczego teraz?
Jedno tylko przychodzi do głowy. Wielu godnych pamięci musiało poczekać na swoje należne pożegnania. I na swoje pomniki. Jak choćby Mozart właśnie, albo przed chwilą dosłownie zmarły Krzysztof Penderecki. Tutaj też tak będzie.
Pomnik Witka i tak jest gdzie indziej. Zbudowany z tego, czego dokonał i jaki był.
To jest jego exegi monumentum.